Życzenia MKSL na Boże Narodzenie

OPOWIEŚĆ WIGILIJNA

O kocie , który przez bardzo krótki czas był gdynianinem.

Podobno, przynajmniej wieść niesie, zwierzęta w Noc Wigilijną zdolne są przemawiać ludzkim głosem. Wprawdzie nie spotkałem nikogo, kto pod przysięgą mógłby to potwierdzić ale powątpiewać również nie można, zwłaszcza gdy do końca nie zna się sprawy…

Osobiście uważam to za prawdopodobne – toć zwykła papuga niejednemu zdrowo nawymyślała a koń z niejednego się uśmiał. Stanowisko w tej kwestii gotów jestem wytłumaczyć następująco: po prostu zwierzęta są zbyt mądre, aby z byle kim wdawać się w głupie dysputy a tak musiałoby niechybnie się skończyć. A zwierzaki, choć tak powściągliwe w ludzkiej mowie, doskonale nas rozumieją – zaobserwujmy ich spojrzenia, gesty czy choćby nawet wydawane dźwięki – to jest nieraz tak przejrzyste, tak wymowne, że zdumienie bierze.

Zwierzaki lubię wszystkie bez wyjątku ale szczególnym sentymentem darzę koty. O jednym takim, w wigilijnym tonie zamierzam opowiedzieć.

To szczególna historia. Jak było opowiem.

Oficerowie służby czynnej, panowie po pięćdziesiątce a więc wymagający troski o kondycję, którą można osiągnąć przez ćwiczenia i podreperować w ten sposób jej nie najlepszy stan. Zjechaliśmy się z całej armii na obóz kondycyjny w ośrodku wypoczynkowym na Mazurach, do WDW Orzysz. Gdyśmy tak zaraz po przyjeździe z dworca dobierali się w recepcji aby jakoś przyzwoicie te dwa tygodnie „kategorii” (na zasadach podróży służbowej)spędzić a to brydżyści razem, to znów hobbyści innych dziedzin do wspólnego pokoju itp. – wzrok mój zarejestrował ciekawe zjawisko. Na półce nad kaloryferem, rozwalony na całą długość, z odrzuconą w tył głową i wyciągniętymi łapkami, jakby schowany we własnym burym futrze leżał On. Nad uszami sterczały pędzelki włosia, pręgowany ogon kończył się gdzieś za półką. Całość wyglądała groźnie ale poza i spływające z całej postaci lenistwo ośmielało do zainteresowania się zjawiskiem.

Co to za stworzenie? – spytałem zaciekawiony recepcjonistkę. No, kot – odparła nieco zdziwiona moją ignorancją – kot pani pielęgniarki. Właśnie śpi i lepiej mu nie przeszkadzać. Przyjrzałem mu się uważnie. Wprawdzie oświadczenie recepcjonistki należało przyjąć bez zastrzeżeń ale rozmiary zwierzaka wydały mi się podejrzane. Pięćdziesięciolatek, jeżeli tylko nie przybysz z kosmosu, kota widzieć musiał. Te moje wątpliwości okazały się jednak trochę uzasadnione. Maciek, bo tak się kot nazywał, był krzyżówką z rysiem lub żbikiem, tego już dokładnie nie pamiętam. To jeszcze bardziej zwiększyło moje zaciekawienie okazem.

Przesiadywał cały dzień przeważnie w klubowym fotelu, gdyż tam mu było najwygodniej. Nawet gdy brakowało miejsca, przynosiliśmy sobie krzesła aby nie przerywać mu sjesty. Nie dawał się skusić na żadne przysmaki, nażarty był zazwyczaj do ostateczności w kuchni ośrodka. Gardził również myszami a one znały widocznie jego maniery. Widzieliśmy na własne oczy jak jedna taka defilowała przed nim tam i z powrotem – wodził za nie swoimi zielonymi ślepiami ale wyzierała z nich taka wzgarda i zniechęcenie, że wiadomo było iż atak nie nastąpi. Bawiliśmy się wspaniale. Jedyna jego namiętnością była szynka – była to druga połowa lat siedemdziesiątych i są jeszcze tacy, którzy pamiętają iż o nią również nie było łatwo ale do tej sprawy jeszcze powrócę.

Był to więc kot szczególny, jednocześnie, że tak powiem wspólny, choć miał formalnie swoją właścicielkę. Chodziła fama, ze komendant ośrodka kondycyjnego, dbały o higienę z urzędu, dość niechętnym okiem patrzył na rezydenta. Może miał trochę racji, bo Maciek był wszędobylski i zbytnio wchodził w oczy. Ponadto jego właścicielka , typowa kocia mama, oprócz niego miała kilku czworonożnych podopiecznych a w dodatku niebawem wyprowadzała się na stałe i istniał problem komu powierzyć opiekę nad „kiciusiem” aby się w obcych rękach nie zmarnował. Akurat zbliżało się Święto Kobiet, pomyślałem, ż będzie to wspaniała okazja podarować mej ślubnej taki niecodzienny podarunek. Złożyłem opiekunce stosowną propozycję która przyjęta została z niekłamanym zadowoleniem. W rozmowie telefonicznej z domem zapowiedziałem świąteczną niespodziankę, przezornie jej jednak nie precyzując. Karty postanowiłem odkryć w domu, po powrocie z urlopu. Wręczenie wspaniałego prezentu miało się odbyć w szczególnie uroczystej oprawie. Zapowiadał się niezły „ubaw” i trzeba było się do niego odpowiednio przygotować.

Na długo przed powrotem rozpocząłem odpowiednie zabiegi. W pierwszej kolejności zgłosiłem się do właścicielki macka po odpowiedni instruktaż jak go mam pielęgnować a przede wszystkim, jak zostać jego przyjacielem. Niewiasta, szczególnie zainteresowana dalszym losem wychowanka, widząc, że zaczynamy do siebie pasować, udzieliła wyjaśnień z niekłamaną radością. Zyskiwanie przyjaźni okazało się kosztowne, w końcu bufetowa odmówiła sprzedawania mi szynki na porcje, tłumacząc, że coś – niecoś powinno pozostać dla ludzi.

Wiele czasu zajęły mi rozmyślania nad sposobem transportu maćka od mazurskich jezior do stałego miejsca postoju, to znaczy do Gdyni. Przez kilka ostatnich dni pobytu w Orzyszu, aby ostatecznie przyzwyczaić się do nowego właściciela, kot zamieszkał w naszym wspólnym hotelowym pokoju – koledzy sowicie wynagrodzeni za tę niedogodność (również w bufecie)wyrazili zgodę. Nawet nie miauczał, jedynie parokrotnie rozwalił się na moim łóżku z miną jakby wyłącznie do niego należało, a gdy go stamtąd chciałem ruszyć, zdzielił mnie po prostu łapą – odechciało mi się mu przeszkadzać!

Pomny celu jaki mi przyświecał pogodziłem się z niedogodnościami. Cóż one mogły znaczyć wobec szczęścia osoby przewidzianej do obdarowania!

Przyszedł długo oczekiwany , dodam że z lekkim niepokojem, dzień wyjazdu.

Zaaferowany czekającą podróżą z tak niecodzienny bagażem, nie zdążyłem nawet zjeść obiadu. Miałem niejasne przeczucie, że droga nie będzie łatwa. Co się święci wiedziałem, bo maciek już w przeddzień zaparł się swoim potężnym grzbietem w tekturowej klatce, w której miał odbyć podróż i częściowo ją zdemolował. Liczyłem więc na jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności, ale na wszelki wypadek postanowiłem dać mu się tak nażreć ażeby przynajmniej na czas podróży pociągiem odeszła mu ochota do ekscesów. Dostał więc przed wyjazdem drakońską porcję szynki, ledwo dyszącego z przejedzenia władowałem do pudła i z niepokojem rozpoczęliśmy podróż.

Sjestę przerwał na orzyskim dworcu, wylazł ze swojego pudła i najspokojniej zaczął przechadzać się po haki dworcowej , budząc podziw podróżnych. Głupio było mi uganiać się po dworcu za kotem, gdyż byłem w mundurze, a koledzy zaczęli krzywo na całą aferę patrzeć. W ostatnim momencie, tuz przed wjazdem pociągu na stacje, sam pokornie wlazł do pudła i rozpoczęliśmy podróż w rodzinne (moje) strony.

Nie będę łobuzowi wypominał, że cały czas jechałem głodny, bo musiałem mu odstąpić cały suchy prowiant przydzielony na te okoliczność przez kasyno, musiałem dać konduktorce okup za nielegalny przewóz żywego stworzenia w przedziale. Nie mówiąc już o tym, że żaden z kolegów nie chciał jechać ze mną obawiając się jakiejś nowej, nie przewidzianej historii. Nie wypominam mu również i tego, że w Olsztynie, podczas przesiadki do pociągu idącego w kierunku Gdyni musiałem wetknąć niezłą sumkę za przeniesienie pudła z pociągu do pociągu po peronie – pomny incydentu w Orzyszu bałem się kolejnej kompromitacji.

T były jednakże drobiazgi, wobec tego, czym los doświadczył mnie wkrótce po przybyciu na miejsce. Nie trudno się domyśleć, jaki miało przebieg przywitanie na dworcu i jakie były okoliczności wręczenia prezentu solenizantce. Skali radości nie określam, stwierdzić mogę jedynie, planowane zaskoczenie było zupełne.

Uroczysty ingres Macka do rodzinnego lokum odbył się w momencie otwarcia drzwi do mieszkania. W otoczeniu całej rodziny, oniemiałej z wrażenia. Maciek ostentacyjnie wylazł z pudła, przeciągnął się, rozejrzał krytycznie dookoła, miauknął i natychmiast przegalopował po wszystkich bez wyjątku pomieszczeniach.

W zwyczaju kotów jest znakowanie granic swojego królestwa, którego naruszenie przez pobratymców grozi nieuchronnie konfliktem. Maciek wykonał tę czynność szybko i bezbłędnie i z miejsca poczuliśmy, że w domu mamy kota. W przenośni i dosłownie.

Wyprowadziłbyś kota na dwór – jęknęła przerażona żona.

Wydaje się, że jest to już zbyteczne – odrzekłem rzeczowo.

Nie powiem, noc minęła w miarę spokojnie. Maciek zbulwersowany nieco trudami podróży w swoim niewygodnym pudle musiał nadrobić nadwątlona kondycję. W domu przeprowadzone zostało referendum rodzinne. Zdania były podzielone, nie było jednomyślności co do tego, czy kot ma zostać na prawach domownika, czy należy zrezygnować z jego dalszego towarzystwa. Głosowanie nie zostało formalnie zakończone, gdy zaszły okoliczności przesądzające jednoznacznie wynik.

W tamtych latach w naszym domy zamieszkiwała cała czereda psów, najczęściej tzw. „wielorasowych”, ulubieńców lokatorów, były miłe, spokojne i zrównoważone, każdy z innym charakterem, nie wadziły się i cieszyły się powszechna sympatią, zaś ich właściciele włożyli wiele trudu w ich wychowanie, aby nie były uciążliwe dla otoczenia. Jednym słowem sielanka. W śród nich była Dora, duża żółtawa wilczyca z czwartego pietra. Ona wyróżniała się spośród pozostałych, miała nieprzyjemne usposobienie, taka psia hipochondryczka. Byle co groźnie marszczyła nos, a kark jej jeżył się co chwila jak u jakiegoś mieszkańca dżungli. Lepiej było nie zbliżać się do niej i wszyscy schodzili jej z drogi – kontakt mógł być niebezpieczny.

Po nocy w nowym miejscu pobytu wyprowadziłem Maćka przed dom aby się wyhasał i zapoznał z nowym otoczeniem, na wszelki wypadek na prowizorycznej smyczy. I los zetknął ich oboje na zakręcie klatki schodowej.

Będzie kino, i to chyba nie z tej ziemi – pomyślałem – niech pani przytrzyma psa – zdążyłem tylko ostrzec właścicielkę.

Ostrzeżenie było zbyteczne. Charakterystyczny kabłąk grzbietu, wyprostowany na sztorc ogon i zdławiony charkot z kociej krtani uzupełniony dzikim wyrazem oczu wyjaśniły Dorze jej sytuację. Parokrotnie większa od Maćka, który sięgał jej najwyżej do kolan, skuliła ogon pod siebie i boczkiem, boczkiem koło poręczy wyminęła swojego przeciwnika, skokiem wyprysnęła na dwór.

Że ma bojowy charakter , wiedziałem nie od dzisiaj ale że to taki zakapior – tego sobie nie uświadamiałem. Byłem z niego dumny. Operacja „kot” była przynajmniej według mojego przekonania rozegrana na nasza korzyść. Opowiedziałem historię w domu i jak się okazało to był największy mój błąd.

To jest KOT – stwierdziłem wobec rodziny i zrelacjonowałem szczegółowo przebieg incydentu.

Uznaje waleczność Maćka, ale w domu nie zostanie – ton mojej Tereni był bardzo zrównoważony, a to jednoznacznie oznaczało, że dyskusji nie będzie.

Z każdym kundlem będzie podobna historia, nie będziemy walczyć z sąsiadami. Dawaj mapę! Była niedziela postanowiliśmy odwieźć Maćka w jego rodzinne strony do domu. Jeżeli nie mógł zostać u nas, nie mogliśmy go narażać na trafienie w nieodpowiednie ręce, jeśli w ogóle trafiłby się na niego amator.

Przekręciłem więc za kółkiem te głupie siedemset kilometrów ( Gdynia -Orzysz -Gdynia) prawie jednym tchem. Maciek po drodze zachowywał się bardzo swobodnie, jakby całe życie spędził na podróżach samochodem, łaził po całym samochodzie, łącznie z kierownica. Pozwalałem mu na wszystko, byle szybko dojechać do celu. Na postoju, który zarządziłem, aby sobie wyprostował gnaty, hasając beztrosko urwał się do pobliskiego lasu i zniknął mi z oczu. Byłem o niego bardzo niespokojny. Całe szczęście, że był to koniec zimy i w lesie leżały resztki śniegu, po dłuższych poszukiwaniach udało mi się po śladach zlokalizować uciekiniera. Siedział biedak pod krzaczkiem ze strasznie żałosną miną i moje pojawienie wywołało u niego wyraźne zadowolenie. Szczęście nie pozwoliło mi odczuć satysfakcji, trzymając go mocno za łapy i ogon taszczyłem go do samochodu i wyjątkowo mocno zatrzasnąłem drzwi. Reszta trasy przebiegała spokojnie. Nasze nagłe i niespodziewane pojawienie się w Orzyszu z Maćkiem na sznurku (na wszelki wypadek) wywołało nie lada sensację. Panie z kuchni u których miał największe oparcie, stawiły się w komplecie na powitanie pupila. Mocno zdziwiona i zaskoczona była jego dotychczasowa właścicielka. Rozumiem, komplikowało to jej sytuację. Nieobecność Maćka na starych śmieciach trwała niecałą dobę. Niezwłocznie po uwolnieniu poszedł objąć w jednoosobowe władanie swoje dotychczasowe gospodarstwo. Obleciał katy a potem bez oglądania się wyszedł przez otwarte drzwi na swój codzienny szlak – do pobliskiego lasu, gdzie niewątpliwie miał swoje prawdziwe ognisko domowe. Na tym koniec historii. Choć z Maćkiem związani byliśmy bardzo krótko i minęło od tej historii prawi pół wieku, wspominamy go nadal ciepło. Zdążyłem mu nawet zrobić zdjęcie.

Opowiadał komandor nawigator Kazimierz Gawron.